Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na purpurowe, wyraziście zarysowane usta dziewczyny wybiegł lekki uśmiech, odsłaniający na moment biel drobniutkich jak perełki zębów.
Odwróciła się od leżącego, stawiając wypróżnioną do połowy czarę na stoliku.
— Kto jesteś? — miękko rzucił pytanie Żałyński.
Dziewczyna przez chwilę patrzała nań, jakgdyby nie rozumiejąc jego słów.
— Dżailla, panie... córka Ibn Tassilla — odrzekła wreszcie, rumieniąc się bez widocznego powodu.
— Tego, który nas tu przywiózł? — dopytywał się leżący, pragnąc odwlec chwilę jej odejścia.
Skinęła głową i, dostrzegłszy, że węzeł bandażu, jakim skrępowana była zraniona ręka Europejczyka, rozluźnił się nieco, pochyliła się nad leżącym i paroma szybkiemi, delikatnemi ruchami poprawiła opatrunek.
Przy tej czynności wijące się niesfornie pierścienie jej kruczych włosów dotknęły kilkakrotnie twarzy Żałyńskiego.
Ten, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, ujął delikatnie wargami jedno pasmo włosów, jakie spoczęło na jego ustach.
Dziewczyna wyprostowała się tak szybkim ruchem, iż nie zdążył rozewrzeć warg.
Na twarz dziewczyny wybiegł tak silny rumieniec, iż zdawało się, że to krew wystąpiła nagle na jej śniade, lekką pozłotą słońca pokryte policzki.