Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdążę! — mruknął, zbiegając z wydmy.
Zdjąć swemu wielbłądowi worek z prosem z szyi, wdrapać się na siedzenie i podnieść zwierzę na nogi było dlań dziełem paru zaledwie minut.
Za chwilę Ibn Tassil, okładając boki zwierzęcia rzemieniem, pędził wślad swych poganiaczy. Po upływie kilkunastu minut zrównał się z nimi
Byli tak pomęczeni, że pot lał się z ich twarzy strugami.
Ujrzawszy Tassila, poczęli coś wykrzykiwać, lecz ten, nie zwracając na ich słowa uwagi, okładał wciąż biczem wielbłąda, pobudzając go do szybszego biegu.
Poganiacze uchwycili się rękami za rzemienie, podtrzymujące siedzenie na grzbiecie zwierzęcia, i biegli z nim razem, dysząc głośno ze zmęczenia.
Wbiegłszy na szczyty wydm, ujrzeli przed sobą na równinie w odległości kilkudziesięciu metrów aeroplan, przechylony nosem ku ziemi. Jedno ze skrzydeł, pogięte i potrzaskane, zwisało bezwładnie, drugie, nienaruszone, sterczało ku górze.
— O... Allach! Bądź błogosławiony! Spadli... i zapewne nie żyją! — pomyślał Ibn Tassil, i sercem jego targnęła radość!
Lecz w tej chwili z za kadłuba „ptaka“ pojawiła się postać ludzka.