Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ptak... siadł na ziemi! — pospieszył dokończyć przestraszony informator.
Arab zerwał się na równe nogi.
Na twarzy jego widniała ciekawość. Widocznie mimo swych niedawnych zastrzeżeń pragnął ujrzeć zbliska ów wymysł „szejtana“, o którym wyraził się z taką nienawiścią.
— Nic nie widać! — mruknął, stojąc obok poganiaczy.
— Tam... za temi pagórkami! — gorączkowo tłumaczyli obaj, wskazując rękami. — O... Ibn Tassil, pójdziemy zobaczyć!
Właściciel namyślał się przez chwilę.
— Idźcie! — rzekł wreszcie — Ale wracajcie zaraz!
Poganiacze puścili się przed siebie pędem, gnani ciekawością. Obserwując ich bieg, trudno byłoby uwierzyć, iż ludzie ci przed dwiema godzinami ledwo wlekli się przez piaski pustyni, upadając niemal ze zmęczenia.
Ibn Tassil zeszedł z wydmy i, rzuciwszy okiem na wielbłądy, począł nabijać swą fajkę.
W trakcie tej czynności jakaś myśl widocznie przybiegła mu do głowy, gdyż nasępiwszy brwi, zamyślił się głęboko, zapominając o fajce.
— Poco ten „ptak“ przybył tu, na pustynię? Może zbłądził? Czegóżby szukał wśród tych pustych wydm, zamieszkałych jedynie przez szakale i hieny? Przecież tu naokół, w promieniu dwóch