Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rywając z niej resztki włosów, i bił się pięściami w zapadnięte piersi, wyjąc przytem z wściekłości niesamowitym głosem.
Podczas jednej z takich chwil osamotnienia błysnęła mu snać jakaś szczęśliwa myśl do głowy, gdyż nagle dziki wzrok jego rozbłysnął blaskami szatańskiej radości.
— O... Allach, dziękuję ci, że oświeciłeś sługę swego, co mu czynić wypada, aby złamać opór dziewczyny! — westchnął nabożnie i pospiesznym krokiem udał się do niewielkiej jaskini w dzikim wąwozie, na którą natrafili jego ludzie podczas poszukiwań. Jaskinia ta, do której dostęp był nadzwyczaj trudny, od paru już dni służyła bandzie jego za bezpieczne i względnie wygodne schronisko, gdyż posiadała parę komór, z których najgłębiej położona była miejscem, gdzie El Terim trzymał porwaną dziewczynę.
Znalazłszy się w pierwszej komorze, El Terim skinieniem głowy przywołał do siebie najwierniejszego ze swych ludzi, okrutnego Abdullaha, i usunąwszy się z nim na ubocze, długo mu coś tłumaczył przyciszonym głosem.
Abdullah, wysłuchawszy jego słów, wybuchnął głośnym śmiechem.
— Panie, mądrość twoja równać się może śmiało z mądrością uczonych „suftich“! Bezwątpienia wieść ta złamie nareszcie upór dziewczyny, gdyż baczne oczy moje dostrzegły już dawno, ze ten