Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Gąsiorowski - Szwoleżerowie gwardji.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Było południe. Dwór Gotartowicki tonął w głębokiej ciszy, przerywanej lekkim pluchotem marcowego dżdżu. Zawarte drzwi chat, zasunięte wrota podwórz i zagród folwarcznych, a barwne wstęgi odświętnie odzianych kmieci, wyciągnięte wśród ciemnych, oślizgłych równin, aż ku rysującej się w dali wieżyczce kościołka, wesoły pogwar chłopaków, skradających się za kamionką dworu ku zieleniejącym gałęziom wierzbiny, raźne tupotanie koni w stajniach, leniwie rozciągnięte wozy pod stodołami — mówiły o pełni zażywanego wczasu.
W jednej tylko kuchni, na prawem skrzydle dworu, wrzała praca gorączkowa.
Stara Małgosia, pani Jadwigi Gotartowskiej podręczna, a bez mała gospodyni, uwijała się z zakasanymi po łokcie rękawami pośród dziewek, nagliła je do pośpiechu, dosmaczała, solą, pieprzem a korzeniami ostatnie zadawała ciosy potrawom, a od czasu do czasu zwierzała się ze swoich trosk i kłopotów przysadzistej, tęgiej babie, siedzącej na stołku, pod oknem. Baba słuchała obojętnie żalów a wypominków o Wielkanocy, która duchem leci, a której peklowiny w marynowaniu się nie mogą strzymać placu, i o dwóch donicach, by jak na złość, rozbitych, i o kurach, niechcących siedzieć na jajach i o prosiaku „jak mleko", i trzech szynkach, w życie czekających na święta — i coraz mniej objawiała zainteresowania się zwierzeniami Małgosi. Aż ta ostatnia spostrzegła się, że skargi jej nie znajdują posłuchu. Stuknęła więc z impetem miską, pełną piany, na znak urazy i, chwyciwszy za kopyść, jęła pianę ubitymi żółtkami a mąką zaprawiać