Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Juljusz przystanął, otarł chustką bryzgi i rozejrzał się ze zdziwieniem.
Z pod pożółkłych drzew, rozrzuconych w bezładne kępy, las krzyżów wyciągał ku niemu czarne ramiona, grzebienie mogił nad żółtym pasem gliniastej ścieżki ukazywały mu swe, porosłe murawą, garby.
Był to cmentarz.
Grużewski już poruszył się do zwrócenia ku pałacowi, gdy hen, w oddali, pomiędzy białemi pniami brzóz, dostrzegł, pochylony ku ziemi, cień, więc się zastanowił i postąpił naprzód. Lecz, w tejże samej chwili, cień oderwał się od ziemi i, niby pręt trzciny nagiętej, wyprostował się.
Teraz wątpić nie mógł. Sylwetka zarysowała się wyraźniej i ukazała mu strojną postać niewieścią.
Juljuszowi niestosownem się zdało ciekawość dalej posuwać i chciał się cofnąć, gdy nagle postać jęła uchodzić w przeciwną stronę cmentarza. Grużewski przyśpieszył mimowoli kroku. Postać jakby odgadła natręta i, za wszelką cenę, uniknąć pragnęła spotkania, bo naraz wionęła ciemnemi sukniami i znikła między płaszczami wierzb płaczących.
Juljusz dopadł miejsca, gdzie postać zniknęła. Rozchylił drżące jeszcze, ku ziemi zwieszające się, witki i stanął nad rowem, który cmentarz od ciągnącego się ku zabudowaniom folwarcznym, zagajnika rozgraniczał. Ani śladu postaci, ani znaku ścieżki.
Grużewski cofnął się, upatrując grobu, który mógłby aż tu przywieść tak strojną damę. Lecz nigdzie, krom ubogich mogiłek, napoły zapadłych, ani granitu, znaczącego pańskie miejsce spocznienia, ani tarczy herbowej, ani krzyża dostatniejszego, ani marmuru, ani nadpisu. Wszędy taż sama, na wietrze sczerniała, Boża