Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic mi nie jest, jako żywo. Że koń mi się w wodzie... to nic. Choćby sto mil przyszło! Ale, kiedy pani wojewodzina... pani podkomorzyna... w takim razie, wolę zaraz stąd...
— Sądzę, cioteńko...
— Jak chcesz... tylko niewiadomo, kto kogo strzec powinien.
— Juljusz nie pochwycił przymówki. Wąsika musnął i odparł gorąco:
— Niech pani podkomorzyna będzie spokojna; żeby najgorsze, pannie hrabiance włos z głowy nie spadnie!
Rozkaz krótki, przytłumiony wybiegł z pałacu i zakołatał do okienka Mikołaja, stangreta, i ozwał się tuż raźnem parskaniem zbudzonych ze snu koni. Lekka bryczka węgierska zaturkotała w głębi podwórza folwarcznego i potoczyła się szparko ku podjazdowi pałacowemu. Tu, ledwie przystanęła, ledwie na osiach kołysać się przestała, gdy już hrabianka z Mikołajem kilka urywanych słów zamieniła i wskoczyła do bryczki. Juljusz wspiął się do wsiadania.
— Paniczowiby trza czego, bo zimno! — ostrzegł półgłosem marszałek.
— Ach, cóż znowu!
— Niech Szamotulski da choć derkę.
— Jest, proszę panny hrabianki, jest!
Emilja rzuciła jakiś niezrozumiały wyraz stangretowi. Ten lejce zebrał i bat rozpuścił. Konie ruszyły z kopyta.