Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oddychać piersią, kędy myśli nie mroczą zaściankowe upiory, kędy na zawołanie — i ciszy, i gwaru, i samotności i ciżby wspaniałej. Gdyby zechciała! Ten niewinny rekonesans, utajony politycznie w nowinie o awanse do sztabu głównego nie ma właściwie zdecydowanego celu. Swywolna ciekawość — nic więcej. Pożądanie żwawszego spojrzenia — sposobność otrzymania odpowiedzi, nie wymówiwszy zapytania...
Lekki przewiew musnął Dallwiga po twarzy. Drzwi rozwarły się cicho, do komnaty weszła Emilja.
Kapitan porwał się z krzesła.
Podkomorzyna rozśmiała się z ukontentowaniem na widok przybyłej, lecz, wspomniawszy na zaznany niepokój, wyprostowała się uroczyście i usta zacięła surowo. Ale, nim Emilja pochyliła się do rąk podkomorzyny, nim puszystą, rumieńcami zabarwioną twarzyczkę ukazała w pełni światła, już oblicze podkomorzyny rozchmurzyło, się, jasnością spłynęło.
— Jesteś, jesteś nareszcie.
— Czy bardzo się spóźniłam?
— Bardzo, bardzo, kochanie! Jużeśmy z baronem o astronomji rozprawiać zaczęli.
Emilja odwróciła się ku Dallwigowi, jakby teraz dopiero go spostrzegła.
Kapitan skłonił się posuwiście.
Drobna rączka Emilji spoczęła na chwilę w ujęciu dłoni Dallwiga. Długie, jedwabiste rzęsy hrabianki opadły.
— Witam pana... dawno...
— Dawno — podjął szybko Dallwig i zaciął się.
Podkomorzyna wmieszała się i zakłopotanie kapitana przerwała.
— A gdzież twój ocalony!