Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się w mroku i potoczyła ku ławce, a tuż dał się słyszeć piskliwy, drżący głos:
— Wielmożna pani! De gdzie? de jeszcze się przeziębiwszy! De przecież wichura! Niech wielmożna pani podkomorzyna...
— Ach, to ty! — odrzekła cicho postać, siedząca na ławce.
— De jakże! A marszałek powiadał, że wielmożna pani musi u siebie na pokojach! Szala tureckiego przyniosła. Niech wielmożna pani już pozwoli!... O, tak i tak...
— Dziękuję ci, moja Kiermuszyńska. Zadumałam się i zeszło.
— A tu noc, noc, wielmożna pani podkomorzyno, i jesień.
— Prawda, prawda i nie od dziś, nie od dziś. Pomóż mi się wesprzeć. Czas wracać.
Kiermuszyńska ujęła podkomorzynę pod ramię i powiodła ostrożnie ku furcie parkowej.
Przez chwilę w alei, wśród zawodzenia wichru, słychać jeno było powolne szuranie z trudem wleczonych nóg i tępy, energiczny stukot laski.
Tuż przed furtą podkomorzyna przystanęła.
— Daj, niech wytchnę. Czekaj, pójdziesz na górę, do Emilki, i powiesz...
— De panna grafianka jeszcze nie wróciwszy.
— Jakto, Jakto! — zaniepokoiła się podkomorzyna.
— De musi do Szlosbergu zajechawszy, bo do promu ani się docisnąć, strach, co luda z jarmarku...
— Toż nie może być; powiadała, że jeno do Iłłukszty dojedzie. Trzeba wysłać konnego natychmiast.
— Właśnie, proszę wielmożnej pani, marszałek chciał...