Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
II.

Zachód płonął, gorzał blaskami odchodzącego słońca i hen, z sinych mgieł widnokręgu, z poza grzebieni lasów, z poza falistego garbu Dąbgóry, krwawemi smugami ku niebu tryskał.
I smugi krwawe podobłoczem szły w dal, szły nad Iłłukszta, nad kobiercami nadrzecznych łąk, zapaliły modrosrebrną wstęgę Dźwiny, rozlały się ponad wyniosłością przeciwległego jej brzegu, odbiły się w białych murach liksnańskiego pałacu i jęły płynąć, a ogarniać wierzchołki lip i dębów parkowych.
Park liksnański zachmurzył się, gąszcze swe zwarł, mocniej korony drzew splótł i po czające się w krzach mroki sięgnął. Mroki wypełzły skwapliwie i zaczęły gasić barwy, zacierać kształty, najprzedziwniej ułożone klomby zlewać w szare, jednostajne zawały, pierwsze całuny nocy zaścielać.
Park ciszą i pustką spłynął. Krwawe smugi podniebieskie w żałobne przystroiły się fiolety.
Świerszcz-samotnik ocknął się, poruszył skrzydełkami i ćwierkaniem próbował głuszę przerwać, lecz umilkł.
Cisza znów zaległa. Aż naraz, z ponad żywopłotu, okalającego park liksnański, od strony pola, zerwał się żwawy wietrzyk, wpadł w szeroką aleję, szarpnął zeschłemi liśćmi, pomiótł je przed sobą i porzucił w miej-