Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nął z zadowoleniem i przeszedł w stępa. Gdy naraz... chrapy rozwarł, uszami zastrzygł, zarżał przeciągle i ruszył z kopyta. Krótkie rżenie, tuż w zagajniku, odpowiedziało gniadoszowi.
Grużewski mocniej ujął za cugle, lecz, nim konia w niespodziewanym kłusie pohamował, z poza leszczyny wypadł kary anglez, unosząc w szalonym galopie czarną amazonkę.
Gniadosz, porwany przykładem angleza, rzucił się w ślad za nim. Grużewski nie bronił mu więcej. Na siodle się zaparł i chłonął oczyma postać pędzącej przed nim amazonki.
Pościg ten przypadkowy trwał krótko. Anglez bowiem raptem, jakby ustał. Grużewski pomiarkował gniadosza, aby przystojną zachować odległość, gdy anglez skręcił gwałtownie w lewo ku cyplowi, zawieszonemu ponad nurtem Dźwiny.
Grużewskiemu krew w żyłach zastygła. Chciał zawołać, ostrzec, ale, nim głosu dobył, anglez już nogi zebrał i skoczył w rzekę.
Woda zakotłowała się i bryznęła w górę. Lekki okrzyk jej zawtórował.
Grużewski ciął harapem po gniadoszu i cypla dopadł. Przez chwilę tak sobą nie władał, iż w oczach mu się ćmiło, iż bał się bystrzej spojrzeć, bał dla strasznego przeczucia potwierdzenie znaleźć.
— Aoho! Ao!! — ozwały się z góry rzeki pomięszane nawoływania.
Grużewski drgnął całem ciałem. Widział teraz, jak anglez pruł fale, widział, jak mocował się, widział, jak łeb wydłużał...
Anglez już środka rzeki dosięgnął.