Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rusom, posiwiałym w wojackich potrzebach, powieki do cna się rozmrugały, że, rób co chcesz, a rękaw w ślepie ładuj.
A dopieroż, kiedy naczelnik sztabu, doktór Marcinkowski, zarządził rozdanie broni i amunicji, zdobytej w Bielsku, gdy oddziały partyzanckie półtoratysiącem karabinów łysnęły!
Gabrjelów drżał od wiwatów.
Tymczasem, zanim siedziba księcia Ogińskiego zdołała nacieszyć się widokiem korpusiku Chłapowskiego, zanim wieść radosną zdołano na Żmujdź, na Inflanty wyprawić — już, do Gabrjelowa, nadeszła wtóra nowina, wtóre wesele i bodaj większe, tęższe.
Oto generał Giełgud, odcięty wraz z generałem Dembińskim, po bitwie Ostrołęckiej, od głównej kwatery, był tuż nad Niemnem, w Żejmach. Dwanaście tysięcy znakomitego wojska, artylerja, inżyniery, sztaby, amunicja, treny, a na jej czele Giełgud z Giełgudyszek, żołnierz odważny, pan, magnat, kość z kości Kiejstutowicz, Litwin! Jedno oko szklanne ma, — nic to — boć nie sam jest, boć jest trzech generałów naraz, nie jeden, lecz trzech wodzów.
Nikomu wówczas na myśl nie przyszło, że o dwóch było za wiele...
I zaczęło się.
Giełgud przyszedł wojnę prowadzić a nie rewolucję, nie ruchawkę, — bitwy wygrywać a nie potyczki. Więc powstańców rozdzielono na pułki i poddano subordynacji.
Powstańcy ani mrugnęli. Partyzant wczorajszy, dowódca samodzielny, panicz czy kmieć, szli do szeregów i słuchali kornie, ufni, że nadszedł czas armje rozbijać a nie podjazdy, nie konwoje, nie wedety.