Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XX.

Był już czerwiec a ziemie zaniemeńskie, wciąż odgrodzone od Kongresówki, ani przez nią wspierane, ani krzepione, walczyły zawzięcie, mimo, że już cała armja je zalewała, mimo, że każdy dzień, każda godzina niosła im klęski, rany niezabliźnione.
Powstańcy, wypierani z miast i sadyb, zapadali w lasy, puszcze, między błota, moczary i trzęsawiska i tam czaili się na patrole, konwoje i rekonesanse. Tam co dnia, co godzina, śmiertelne staczali potyczki, tam, w ostępach, mieli swoje mateczniki. Głód ich głębił, dziesiątkowała zaraza, dręczył niedostatek amunicji, broni — trwali.
A Warszawa wciąż milczała a wiadomości wciąż nie było, chyba takie z przed miesiąca i z pruskich gazetek lub takie, które jeno łudziły, jeno bałamuciły, jeno prawiły o okrętach angielskich, które miały lądować w Połądze, jeno rozpowiadały dziwy o potencjach, co szły z odsieczą, jeno szerzyły coraz większą nieufność, jeno goryczą zalewały serca.
Działo się tak aż do pierwszych dni czerwca.
Aż pewnego dnia, do uroczyska w lasach towiańskich, kędy zażywała spocznienia gromada powstańców, gromada obdartusów, nędzarzów, posiadająca za cały oręż kilkanaście, sznurkami powiązanych, strzelb, dotarł goniec. Goniec, który takiemi słowami rzucił, ta-