Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łała wydostać się z lasu i dotrzeć do ubogiej, osamotnionej chaty pod Bejsagołą.
Tu jednak na progu, zapowiadającym spocznienie, głód z wyczerpaniem resztę jej sił odebrał. Hrabianka nie widziała ani zafrasowanych twarzy poczciwych wieśniaków, ani młodziutkiego powstańca, chylącego się w rogu izby nad skrwawionym towarzyszem; nie zdawała sobie sprawy, ani gdzie się znajduje, ani kto ją dźwiga, kto rozpalone jej usta chłodzi ożywczym napojem.
Po chwili długiej, ledwie jakieś niejasne, mgliste jęły jej się ukazywać obrazy, jakieś osobliwe dochodzić ją słowa.
Oto zdało się hrabiance, że tam, w rogu izby, młodzieniaszek klęczał teraz u wezgłowia swego towarzysza a szeptał rzewnie:
— Błażku, toćże nie dopuszczaj takich myśli! Medyka jeno patrzeć! Nasi tuż są. Bacz, coby pan rejent powiedział. Niedość, żem cię namówiła na wyprawę, jeszcze z mojej przyczyny! Nie... nie!... Aby to płynienie ustało, zdrów będziesz...
Ranny słuchał tego szeptania a uśmiechał się.
— Dobrze mi tak, proszę waćpanny, powiadajcież mi jeszcze, jakżem to w Lucynie... Niech jeszcze głos waćpanny słyszę.
I młodzieniaszek mówił, mówił precz, a głaskał bezwładne ręce towarzysza, a zwilżał mu skronie.
Aż ranny drgnął, jakby zestraszył się czegoś.
— Więc będzie Polska, proszę waćpanny!
— Będzie, Błażku, będzie!
— Byle z waćpanną... byle...
Tu pierś rannego zatrzęsła się, zachrobotala i bluznęła na usta krwawą pianą.