Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kołaja a wytrzeszczonemi, szklannemi oczyma poglądał ku nagiemu, poszarpanemu ciału, jakby w pokancerowanym kadłubie z obciętemi uszyma, z poobrzynanymi palcami, rozeznać chciał krasą malowaną postać pięknej panny Michałowskiej, faworytki radcy stanu, Pelikana, kawalera moskiewskich orderów a zaprzaństwa dygnitarza.
Pułkownik Werculin tymczasem na rynku oszmiańskim dowodził.
Sztabowców rozsyłał, raporty odbierał a gdzie trzeba pchał wartujące roty, aby ład był i aby ci i tamci pohulali.
Żołdactwo zwalało już na kupy całe stosy zrabowanych rzeczy. Znosiło rannych żołnierzy, ściągało zwłoki poległych.
Bitwa szła. Powstaństwo jeszcze się broniło.
Werculin kazał ratusz wyczyścić. Tam postanowił swą założyć kwaterę.
Sołdaci uwijali się. Wyrzucili archiwa, papierowe śmiecie, naznosili kobierców, sprzętów naznosili. Poukładali pięknie. Bab nahajkami sprowadzili i kolację zastawili dla dowódcy. Okrutnie zmyślny naród. W bród było wszystkiego. Dobrze sobie żyli tutaj, buntowniki.
Zmierzch nadchodził. Rynek czerwonym rozjaśniał się odblaskiem. Dym stawał się coraz bardziej żrącym. Pułkownik zawrócił do ratusza.
U Świętego Michała zadrżała cicho sygnaturka.
Jeszcze dyndają, — takie syny.
— Wymieść te budy!
Rzucili się sołdaci do kościoła, zadudnili, siekierami spróbowali, tasakami, — drzwi pryskały drzazgą, nie ustępowały.