Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po białej twarzy. Puchy, jakby na artyleryjskim kołnierzu.
Nachmurzyła się. Dama grzecznie doczkę upomniała.
— Pan oficer przecież żartuje.
Feldfeblowi uczyniło się błogo. Za rączkę chwycił, zniknęła mu w twardej, nasęczonej garści, niema jej a coś tam kręci się, coś łechce a zwija się.
Wielka, perlista łza spłynęła po twarzyczce.
Jegorowa tkliwość przejęła. Łeb swój wielki, pochylił ku czarnym splotom, szeroką swą brodatą gębę do twarzyczki przysunął.
No, pan oficer... sobie żartuje... Ot taką krasawicę zobaczył, jakże ma nie żartować a tych piękności nie oglądać a nie ucieszyć się takiemu stworzeniu...
Wtem coś zachrobotało mu za plecami. Dama krzyknęła. Feldfebel porwał się, obrócił. We drzwiach stała brudno-szara kupa kabardyńców. W komnacie powiało smrodem zgnilizny.
Jegorow pierś wydął groźnie a rycersko.
— Precz stąd, — ja tu jestem. Moja tutaj sprawa!
Nastąpiła chwila długiej, śmiertelnej ciszy, śród której rozlegało się tylko ponure, przeciągłe sapanie.
Aż stół poderwał się, trzasnął w pająk i z łomotem i brzękiem tłuczonych naczyń uderzył w przeciwległą ścianę. Wycie kabardyńców zmieszało się z rykiem Jegorowa, wrzaskiem, szamotaniem, rozbijaniem, rzężeniem, jękami i przeraźliwym chichotem.
I dom pani Michałowskiej jeszcze długo rozbrzmiewał jakimś, nieludzkim skowykiem, jakiemś łkającem kwileniem.
Wreszcie ucichło, ustało wszystko.
Trup Jegorowa leżał z rozciętem gardłem i kapał ostatkiem posoki na sponiewierany wizerunek cara Mi-