Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nasrożył się Tecław, przymówił Machwitz, — lecz Waszklewicz uspokoił.
Poszedł, wróci, dogoni, mantelzaczek zostawił na kwaterze.
A cenny snadź to był mantelzaczek, bo pan Michał sadził przez opłotki, pędził, ani bacząc, co się wokół dzieje. Kiedy nareszcie dopadł drzwi dworku pani Michałowskiej, wówczas zaledwie tchnął głębiej, otarł pot z czoła i zapukał.
Otwarła sługa. Lenartowicz coś zagadał, wetknął rubla srebrnego w czerwoną, mięsistą rękę i pobiegł do zajmowanej komnatki, tam poprawił czupryny, wodą się odświeżył i, chwyciwszy zawiniątko, wysunął się do antykamery.
Tutaj już od bocznego korytarza zaszeleściały falbanki. O kilka kroków przed nim stanęła zjawa pelikańska.
Lenartowicz zajrzał w oczy przepastne i skonfundował się. Miał tyle do powiedzenia. Tak sobie wszystko pięknie ułożył a tu odbiegła go cala moc wysłowienia.
— Przyszedłem, aby podziękować... bardzo gorąco podziękować...
Panna Joanna odrzuciła promień niesforny swych czarnych, jedwabistych splotów.
— Bardzo pan grzeczny, pan jeden... Pan odjeżdża? Szkoda, że pan odjeżdża. — zadzwonił melodyjny głosik.
— Muszę, panno Joanno, muszę...
Lśniące usteczka panny Michałowskiej wygięła melancholja.
— Szkoda, że pan musi!...
— Nigdy nie zapomnę!...
— I ja nie zapomnę.
Lenartowicz porwał ręce panny Joanny i do ust je