Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wstańskich, widział rozsypany dokoła nich łańcuch owsiejowskich strzelców, usiłujących dać odpór pierścieniowi ogników, mrugających ku nim z ciemni coraz pewniej, coraz równiej.
— Desztrung otoczony! — wystrzelają ich co do nogi! Trza czekać na Prószyńskiego! — Chmarę wojska widać! — Nie poradzi! — Musi!
Hrabianka, która, pochylona na łęku, wpatrywała się w krwawy obraz, zatoczyła koniem wzdłuż rozszemranego, napoły spieszonego oddziału.
— Na koń!
— Jakże bo! — Trza czekać! — Toć zguba! — odpowiedziały bezładne głosy.
— Milczeć jeden z drugim! — zakrzyknęła z taką mocą hrabianka, że oddział zdrętwiał. — Kto tchórzem podszyty, niech zawraca, niech świętej nie uwłacza sprawie!... Na koń! Ani pary z ust! Za mną!
Oddział ruszył potulnie za Emilją.
Hrabianka, której łunami światła bijący pożar pozwalał doskonale orjentować się w okolicy, skręciła z mokradeł na wijącą się w pobliżu drogę i parła na zagajnik, rysujący się tuż za ciemnemi konturami sadyby.
W kilka chwil oddział dopadł zagajnika i, pod jego osłoną, zbliżył się na odległość strzału do pierwszych opłotków.
Bitwa wrzała tuż i zdawała się już szalę przeważać, bo łomotaniu bębnów wtórowało raz za razem triumfujące „ura — rebiata!“ — bo śród kłębiącego się dymu widać było zbiegane konie bez jeźdźców, bo strzały od strony Desztrunga rzedły, ledwie dotrzymywały placu.
Emilja osadziła swój oddział, upatrując miejsca dla poprowadzenia ataku. Lecz pozycja była fatalna. Jedy-