Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
X.

Dnia następnego skromne, ciche miasteczko Dusiaty, położone tuż nad wielką talią jeziora, a bokiem opierające się o koryto niewymyślnej rzeczki Dusiatki, która dalej dopiero Świętą się zwie, już od wczesnego ranka zaszemrało osobliwym rozruchem. Miast bowiem, jak bywało przy niedzieli, wczasu dłuższego zażyć a turbować się przystojnem ogarnięciem, ludzie na uliczki wylegli, co starszych a doświadczeńszych otoczyli i dalejże radzić a prawdy szukać.
Ba, ale owej prawdy nie rychło było dociec. Ten słyszał, tamten słyszał, ten dodał, tamten ujął — nic nie wiadomo. Jeden pałac dusiacki wiedział akuratnie, choć bodaj i nie wiedział, bo grafa Cezarego w domu nie było, a młodszy graf sam rządzić się nie mógł. A przecież coś być musiało — nie bez kozery dworscy pędzili na przełaj ku Suboczowi, nie bez kozery Girkalnis, co do dnia siano do dusiackiego lasu woził, powiedział kowalowi:
— Od jutra znów wszystko nasze będzie!
Gdybyż tylko to! Ale już nie kowal jeden, lecz cała czereda była świadkiem, jako Durbinas, borowy antuzowski, zajechał na plebanję do proboszcza. I zajechał w kurcie granatowej z amarantowym kołnierzem, z krzyżem swoim żołnierskim, w czapce rogatej, z flintą przez ramię zawieszoną, i pałaszem u boku. Ludzie le-