Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszym pułku naszych hułanów, muszą być gniado-srokate! Inaczej ani weź! Taki przepis.
Babę zatchnęło na ten oczywisty obłęd. Imć Onoszko zaś jeszcze bąknął coś o białych pęcinach, zaczem do kuchni z wazą zawrócił, tam ponczu nasmaczył i poniósł na poddasze.
Około południa uciszyło się nieco w gospodzie. Kto żyw z przejezdnych na miasto wyległ. W izbie gościnnej dwóch łyków litkup zapijało, zresztą cisza.
Pan Błażej ukazał się za szynkwasem zafrasowany, skłopotany. Półkwaterkiem szurgnął, gorzałki łyknął, splunął i zaczął mierzyć wielkiemi krokami izbę.
Panią Błażejową pasja ogarnęła. Poprawiła fartucha i sypnęła przymówkami. Onoszko, za całą odpowiedź machnął ręką i wyszedł z izby na ganek od podjazdu.
Ale i tu snać nie danem było panu Błażejowi spokoju zaznać, bo zaledwie przysiadł na ławie, gdy z ciżby jarmarcznej, która kotłowała się tuż przed gospodą, wyrwała się czwórka siwków i zatoczyła z impetem pyłem okrytą nejtyczankę.
Z nejtyczanki wyskoczył żwawo urodziwy, choć kusy, młodzieniec, odrzucił lekki płaszcz z ramion i zakrzyknął raźno ku Onoszce.
— Hej, tam — gdzie gospodarz? Wołać mi gospodarza!
Imć Onoszko ani drgnął. Młodzieniec ściągnął zlekka brwi, musnął ciemnego wąsika i zwrócił się do swego stangreta po litewsku:
— Stałgajtys! Nie ma co, musimy tu popaść.
— Zważam, miłościwy paniczu.
— A gdzie Kasakajtys, obejrzyj no się z kozła.
Stangret dźwignął się, ręką oczy od słońca przysłonił,