Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak ważkich a tak przenikających do głębi serc, iż młodzieńcom twarze rozgorzały.
— Kuzynko — podjął gorąco Ferdynand, szarpiąc czerwone obszlegi u rękawa swego zielonego munduru, — toć naszem całem marzeniem by Dyneburska Szkoła Podchorążych poszła śladami Warszawskiej.
— Marzenia nie starczą, trzeba czynu.
— Niezawodnie — przyznał Lucjan — lecz czyn jest o wiele trudniejszym. Pilnują nas, strzegą, udaremniają możność porozumienia z najbliższymi! Toć nas dwóch w drodze wyjątkowej łaski uwolniono na święta. Kosorotow z oczu nas nie traci. Odjęto nam skałki od karabinów. Wzmocniono warty forteczne...
— Niewszystkie — odparła spokojnie Emilja — przy bramie Aleksandrowskiej, w lunecie, jeden szyldwach tylko pilnuje składu prochu... W polu, tuż, macie drewniany arsenał i znów z jednym szyldwachem...
— Kuzynko! zakrzyknęli ze zdumieniem młodzieńcy. — Lecz skąd wiesz...
— Nie w tem rzecz. Jaki duch między podchorążymi? Macie pewnych towarzyszów?
— Duch... najlepszy! Towarzyszów gromada i takich co pójdą na czele... dwóch Klottów, Rypiński, Korsak, Łabuński, Kościałkowski, Sołłohub, Kontrymowicz...
— Więc nie mitrężyć, więc zaczynać... godziny niema do stracenia! Za wami całe Inflanty, cała Żmujdź święta, Litwa cała!
— Wielkie, zacne serce mówi przez usta twe, kuzynko — rzekł poważnie pan Kazimierz, — i jam też gotów stanąć w szeregu; ale czyby nie należało baczyć izali pora jest sposobną, a czekać jeszcze? Toć i u nas, w Szlosbergu, ochotnika niebrak... a nie śpieszą. Doświadczeni cierpliwość nakazują...