Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kuzy udzieliła. Żołnierzysko sam by się spostrzegł na własnej śmieszności i przyjaźńby zachował. A przecież i Klemeńko i Kabłukow wiele dobrej woli nam okazali...
— Dlatego miałam sobie za obowiązek być z nimi zupełnie szczerą.
— Więc starczyło powiedzieć i temu, że nie wzbudził w tobie sentymentu, że nie rozporządzasz sobą. I te przyczyny byłyby szczeremi. Dorozumiałby się sam, że, jako polka, miałaś i trzecią jeszcze rację do odrzucenia marjażu. Ty zaś tylko na tę jedyną wskazałaś.
— Zdała mi się najważniejszą.
— Bezwątpienia, lecz o cóż szło?... o odrobinę dyplomacji. Wszak zniewoleni jesteśmy do obcowania z nimi, wszak w ich mocy jest oszczędzić nam niejednej przykrości, niejednego upokorzenia. Zważ, ile spraw granicznych mamy z dyneburgską fortecą, ile razy generał Klemeńko dobył nas z kłopotu. Nie dla siebie ich pragnę. Cale mi nietęskno, zaciszniej nawet bez widoku mundurów. Ale, patrz, bodaj teraz. Dobrze byłoby tego szaławiłę uchronić od kary, a łez oszczędzić.
Hrabianka nic nie odrzekła. Podkomorzyna przesunęła ręką po czole.
— Możeby do Dallwiga?
— Do Dallwiga...
— Jestem pewna, że uczyni, co w jego mocy. Wstawi się chętnie do Klemeńki, toć jego zwierzchnik... Choćby do Schirmana się odwołać...
— Prawdopodobnie.
Podkomorzyna spojrzała uważnie na roztargnioną twarzyczkę Emilji.
— Dallwig dawno nie był.
— Nie był — powtórzyła bezbarwnym tonem hrabianka.