Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc ojciec dobrodziej z Posinia znów do Oszmiany?
— Misję klasztorną odprawiałem i wracam.
— I cóż tam w Oszmianie? Wszak-ci to świat szeroki, podwileński!
— Nic dobrego — odrzekł niedbale zakonnik. — Kuso i u nas. Nikt swego nie pewny. Pan Chrapicki Chrapowickim się przezwał i dokazuje z Nowosilcowem. Akademików dręczą, szlachtę biorą na śledztwa... wyżyć trudno.
— Hm, ale bo też ludziska na okrutnych mazgajów zeszli, byle isprawnikowi dają czynić, co mu się podoba. Dawniejby takiego do trybunału, na sąd z paragrafami do oczu, ze świadkami i bodaj przez wszystkie instancje, niechby do trzeciego pokolenia proces trwał, byle sprawiedliwość ocalała!
Zakonnik pochylił głowę tak, że wygolonem ciemieniem rejentowi się skłonił.
Imć Raszanowicz postrzegł kruchość swej racji.
— Niechybnie, ciężkie termina przyszły: „Zakon“ ani kosteczki z volumina legum nie zostawił. Lecz na „zakon“ z „zakonem“ trzeba iść, pozwów nie żałować, do senatu łomotać, do Petersburka!!
— Daleka droga!
— Więc się brać na Warszawę, będzie krótsza.
Ojciec Jasieński dwoma rzędami młodych, równych zębów łysnął.
— Na Warszawę!
— A juści! Toć sejm, sejm, ojcze Ludwiku, a sejm wszystko mocen! Cóż, że niby do Kongresówki jednej ma się stosować. Laska marszałkowska, choćby, czego nie imaginuję, sprzeciwiać się chciała, nie poradzi. Poseł wnosi rzecz z odwołania się do paktu wiedeńskiego!