Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skarp, zepchnął ją w błoto, przyczem ledwie sam nie stoczył się do rowu.
Marysia zachichotała, co Juljusza ubodło.
— Noga mi się zwinęła.
— Ostrzegałam.
— Nie było przed czem.
— Rów głęboki.
— Płytszy, niż Dźwina.
Marysia nic nie odrzekła, Juljusz zaczął znów Dźwinę wpław przebywać i z takim ferworem, że własnej koloryzacji się zawstydził. Więc, dla jej złagodzenia, do amazońskiej odwagi hrabianki zwrócił. Zaledwie atoli imię hrabianki wymówił, Marysia przerwała mu:
— Widzę, że mu hrabianka uroku zadać musiała!
— Uroku? mnie! — zaprotestował Juljusz, krzywiąc twarz do uśmiechu.
Marysia przystanęła na chwilę i wpatrzyła się bystro w twarz Grużewskiego.
— Choćbym nie chciała, muszę suponować.
Juljusz nasępił się. Odezwanie Marysi uraziło go z kretesem.
— Nie zasłużyłem na podobne żarty.
Marysia spojrzała potulnie, serdecznie, jakby przebaczenia szukając w oczach Grużewskiego, lecz ten w inną patrzył stronę.
Dwakroć jeszcze, przed dosięgnięciem dworku, „pulchra“ krożańska usiłowała przyjaznem słówkiem rozproszyć niehumor Juljusza — napróżno. Rankor tak głęboki, tak wielki nim zawładnął, że jeszcze do wieczerzy zasiadł chmurny, że ledwie odpowiadał na zwracane doń pytania, że ani postrzegł wysiłków rejenta ku zajęciu go rozmową, ani turbacji rejenciny, ani