Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
IV.

Niepomału zalterował się imć pan rejent Raszanowicz, gdy nazajutrz, około południa, nejtyczanka Grużewskiego z trzaskiem, brzękiem a łomotem zajechała przed jego ubogi, a napoły w ziemię wrosły dworek.
Imć pan rejent personatów był wprawdzie zwyczajny, bo, gdy sprawę graniczną dominikanów posińskich wiódł przed czternastu laty, to pan starosta lucyński, Borch, dwa razy w kancelarji imć Raszanowicza zasiadał i w jego oczach, „Trzema Kawkami“ na krwawniku, akt zgody napieczętował. Ale wonczas było kiedy do uhonorowania się przysposobić, było kiedy godnie wystąpić. A teraz ledwie czasu starczyło rejentowi, żeby porwać się z za stoła, kapotę na brzuszku, przedstawiającym niejakie w odzieniu uchybienie, zapiąć, Błażka, palestranta, który w rogu kancelarji patyczki do klatek rejenciny strugał, wypchnąć do alkierza i, musnąwszy czuba, wybiec na powitanie gościa.
Na ganeczku gładko rejentowi poszło, bo gość sam najpiękniej się sprezentował, a choć aż dmuchało odeń magnackim zapachem, poczciwie czarną, zgrubiałą rękę pana Raszanowicza uścisnął.
W kancelarji niesporzej się zaczęło. Rejent bowiem chciał kilku zamachami i pokład kurzu zgarnąć połą ze stoła, i dziurę w siedzeniu fotela Statutem Litewskim zatkać, i strużyny Błażkowe nogą nieznacznie, pod