Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Profos Dziurbacki — sam proszę do mnie!
Dziurbacki wyprężył się przed Prószyńskim bez mitręgi.
— Udasz się acan natychmiast do dowódzcy baterji! Imć Zarzycki cię doprowadzi!...
— Czy mam co zaraportować... czy pan podporucznik...
— Dowiesz się od pułkownika! — zakonkludował Prószyński.
— Uważam! — mruknął niepewnie Dziurbacki, zaczem zakręcił się jeszcze przy tobołku, coś zeń wyjął i do ładownicy wepchnął a coś do amunicyjnego wózka schował i, oporządziwszy nieco swój uniform, poszedł za Zarzyckim.
W drodze, Dziurbackiego, który był z początku nasrożony szedł, kontuzja zdjęła, bo przystanął raptownie i ozwał się do Zarzyckiego.
— Czekajże, niechże wytchnę! Uf! nie na moje lata tyle umęczenia. Masz tu manierkę. Pociągnij sobie. Ja nie piję! Tobie, młodemu, nie zawadzi! Hę — cóż naskarżył na mnie — pułkownika nasądził? Hę?...
— Gdzie zaś, ojcze profosie!
— Myślisz! A niby skądże mnie po nocy...
Zarzycki rozpowiedział Dziurbackiemu o cyganisze.
Profos poweselał.
— Dziw, dziw taka historja! Teraz wiem. Markietańskie dziecko... Widziałem. Wózek pod zagajnikiem. Kartaczami go dosięgnęło i zesmoliło... I szkoda, bo siła dobytku się zmarnowała, licho co dało się uratować...
— Jakto więc ratowaliście?...
Oczy Dziurbackiego łysnęły zezem w świetle księżyca.
— Niby ja? Cóż znowu! Mówię tylko, bratku mosanie, — bo widziałem, jak się resztki bryki kopciły! Z cyganów ledwie połcie osmażone ostały... Jak szukałem was, tedy przechodziłem tamtędy. Sam myślałem, — lecz czego ogień nie strawił, to maruderstwo złupiło.
— Niezawodnie, bo sam, pomnę, stary cygan, przy kamizeli, guzy szczerosrebrne, jak śliwy wielkie, nosił, a babie aż się szyja lśniła od łańcuszków.
Dziurbacki się obruszył.