Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/393

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszelkiej tęsknoty, co dziesiątkowali nieprzyjaciela dlatego, że żyli jeszcze.
Na chwilę tej trwogi Bema dotarł doń wreszcie podpułkownik Orlikowski.
— Co — jak — cóż wódz? Doręczyłeś pan papiery?
Orlikowski skinął apatycznie.
— Doręczyłem.
— I cóż na to? Niesłychanie ważne! Nieprzyjaciel musi szturmu zaniechać.
— Im tam, generale, wszystko jedno. Już archiwa na Pragę wywożą. Warszawa przepadła!
— Co, do kroćset, podpułkownik!!
— Bo tak! Nam każą zdychać a sami precz z parlamentarzami się prowadzają. Berg znów przyjechał!
Bema żgnęło. Chorzewskiemu kazał komendę artylerji wziąć a sam, co koń wyskoczy, pogalopował wprost do Sejmu, do Zamku.
Tu szczęście Bemowi sprzyjało, bo w przedsionku spotkał Krukowieckiego z Prądzyńskim.
Jednym tchem rzucił Bem wiadomość o niedostatku amunicji.
Krukowiecki jakby go nie słyszał. Prądzyński skrzywił pobłażliwie.
— Są to pozory łudzącej przewagi. Byłem w kwaterze rosyjskiej, nawet mi oczu nie zawiązano. Ośmdziesięciu pięciu tysiącom nie możemy się oprzeć w ośmnaście!!
— Lecz skoro dotąd nie przyjęliśmy rozejmu, więc...
— Uchwała zapadnie lada chwila...
— W niekorzystnych warunkach. Jeszcze cały dzień wytrzymamy! Amunicji mamy zadość. A jeżeli Ramorino nadejdzie...
— Ramorino otrzymał rozkaz czekania w Kałuszynie — więc nie nadejdzie!!
— Generale! — Rozpoczęliśmy bitwę od odebrania czterech armat, mam pewność, żeśmy ranili feldmarszałka....
— I otóż kapitalne się stało głupstwo! Raniliście go w rękę i stąd w taką wpadł pasję, że gdyby nie książę Michał, toby o układach słyszeć nie chciał...