Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, ale generał, przeprosiłeś go za płochość naszego kanoniera...
— Nie potrzebuję zdawać generałowi sprawy!
— Do pioruna — nie takiego mniemałem doczekać się po panu kwatermistrzostwa!
— Nie jestem kwatermistrzem.
— Hrabio-generale! — A pan — pan?! — Na Boga — toć nasi, nasi wałczą o każdą piędź ziemi, giną... Jeden wyraz, jedno zawołanie władnem jest podwoić ich zapał, dać im wiarę, że istotnie mają coś do bronienia... Hrabio-generale — toć jesteś prezesem Rządu, jesteś dyktatorem!
Krukowiecki utkwił wzrok w ziemię i odparł głucho.
— Podałem się do dymisji.


XXVIII.

Noc zapadała przy huku armat, łunach pożarów i śmiertelnych zapasach walczących ze sobą wojsk.
Już nie na redutach, nie na szańcach, lecz na okopach warszawskich, na ostatniej ościeni, u wylotów ulic podrogatkowych trwał teraz bój, bój krwawy, morderczy bój. Bój fal nieprzebranych, łomoczących tysiącami ostrzy, kul, piersi ludzkich z broniącymi okopów upiorami. Bój potężnych, karnych, prowadzonych dzielnie a wymyślnie dywizji ze szczątkami polskich brygad, z bezładnemi, potarmoszonemi kupami żołnierzów. Bój strategji, bój siły, potęgi z rozpaczą.
Z jednej strony sztab Tolla, ciżba czujnych dowódzców, generałów, świadomość ruchów, stopniowanie ataków, rezerwy, podniecanie ducha, karność — a z drugiej, z drugiej już ani odzewu bębna, ani sygnału trąbki, jeno mrok, ciemń, jeden szereg dla wszystkich rang, jedna szarża i dola jedna; z drugiej strony, poza tą wstęgą, płużącą krwią, poza Thermopylami, miasto wylękłe, klnące tych, co zań giną, no i sejm ciągle niezgodzony, no i most natłoczony gromadami, uchodzących na Pragę, patrjotów, klubistów, mieszczuchów, ratujących worki złota, tchórzów wszelakich, nawet i co zabiegliwszych posłów.