inwidji, by ratował sprawę, by nie uchylał się od rady wojennej.
Nazajutrz, o świcie, przybył raport od Ambrożego Skarzyńskiego, który strażował nad Narwią. Łuba mówił prawdę. Forpoczty Wysockiego, czuwające pod Serockiem, donosiły i o rekonesansie Tolla i o grenadjerach rosyjskich, którzy pale zwożą i łyżwy budują na brzegu Narwi. Ambroży Skarzyński zawiadamiał nadto, że cofa się za Radzynim ku Pradze, burząc za sobą mosty.
Skrzynecki zwołał natychmiast radę wojenną.
Łubieński teraz dopiero odważył się szepnąć wodzowi, że posyłał do Prądzyńskiego.
Twarz Skrzyneckiego szkarłatem się zalała.
— Co!? — On, tutaj... na, na przeszpiegi, na plotki...
— Generale, należałoby go właśnie wezwać...
— Ani mowy! Pan Prądzyński niema tu nic do stanowienia!
— Jednakże w ten sposób odpowiedzialność spadnie i na niego...
— Pan Prądzyński niema prawa do odpowiedzialności. Nie posiada rangi, jest w dymisji...
Łubieński nie pozwolił się zbyć. I póty tłumaczył, przekładał, wystawiał polityczność głęboką, tkwiącą w powołaniu Prądzyńskiego, aż Skrzynecki dał się przekonać. I, co więcej, zdobył się nawet na dość uprzejme powitanie ex-kwatermistrza generalnego, z czego zebranym na radę pułkownikom i generałom aż serca przybyło. Nawet ci, co kryli niechęć do wodza, oddali w głębi ducha cześć takiej zacności. Generałowi Małachowskiemu nos łzami napęczniał. A zdecydowani rozumu Prądzyńskiego stronnicy przyznawali, że ten niepozorny człeczek w szarym surducie, niemrawy, nie potrafiący wyskrzeczeć przystojnego responsu na szlachetne ozwanie się Skrzyneckiego — w paragon z wodzem naczelnym iść nie może. Skrzynecki ma oblicze marsowe i postawę i ruch i głos dźwięczny i spojrzenie wspaniałe. Skrzynecki jest jak orzeł, a Prądzyński niby pliszka, śmieciucha, dziobem i ślepiami po ziemi włócząca — niby kancelista, gryzipiórek, niedojadek, ściskajbrzuszek za złotych polskich dwieście rocznie.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/228
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.