Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żadnych ten, rozumiesz!
— Uważam.
— Słyszałeś, kapitanie. O pętelki, o guziki przyszli. Hę — co?
— Przyszli, pułkowniku.
— Więc trzeba ten — niech właśnie. Proszę, tu są trzy dukaty na wódkę dla baterji, żeby, żeby... ten..
Bema zatchnęło raptem. Zerknął nieznacznie ku siwiejącym skroniom Orlikowskiego i skonfudował się.
Orlikowski wziął z flegmą podane mu dukaty i zastygł w służbowej postawie.
Pułkownik uczuł, że należy mu jakoś inaczej się ozwać, zagadać przyjaźniej, swobodnym konceptem całą historję zakończyć — ale naraz zabrakło mu słów, zabrakło wątku. A milczenie obustronne przedłużało się, stawało nieznośnem.
W tem, w bramie dziedzińca, załopotały końskie kopyta. Ułan trzeciego pułku wpadł na dziedziniec i salutował pytająco ku oficerom.
— Co to? Skąd?
— Depesza z głównego sztabu do dowódzcy byłej gwardyjskiej...
Bem skinął na ułana. Odebrał odeń kopertę, złamał pieczęć i rozpostarł urzędowy papier.
Ułan spiął konia ostrogami, żółtem podbiciem czapy się skłonił i ruszył za bramę. Kapitan, skorzystawszy z tej dystrakcji, cofnął się nieznacznie ku swej kwaterze. Ale gdy miał zniknąć za węgłem stodół, dogoniło go wezwanie pułkownika.
— Proszę waszmości. Mamy nowinę! Jutro, skoro świt, idziemy do Wiązowny dla połączenia się z czwartą dywizją generała Milberga, a pod komendę Jankowskiego aż do dalszych rozkazów!
— Czy pan pułkownik wyda dyspozycje?
— Zarządź waszmość. Wiesz, równie dobrze, co należy! Do Wiązowny nas wyprawiają, żebyśmy się nie bałamucili! Niełaskawość nas spotyka. Cha, nie ma rady.
— Po amunicję by trzeba...
— Otóż właśnie że nie, mój kapitanie. Bierz ten roz-