siedzeniem Wojciecha, co on nam w tajemnicy życzliwie załatwił, zadzierzgając w zamian węzły naszej wiecznej wdzięczności i przyjaźni.
O szóstej z rana ruszyliśmy przez Kazimierz, zatykając nosy chustkami od «wonnego» powietrza. Zaraz poza Podgórzem i Borkiem, na pierwszej górze starego wiedeńskiego traktu, wysiedli chłopcy z ojcem z wozu, aby koniom ulżyć. I tak po wszystkich górach przez Libertów, Gaj, Mogilany, przez Luboń i Obidową lub Niwę wędrowaliśmy ochoczo piechotą, czemu Wojciech biegnący z lejcami koło wozu przypatrywał się z uznaniem.
Pierwszy odpoczynek dla koni w Mogilanach i kufel piwa dla Wojciecha. Dzień jasny, słoneczny, prześliczny. Z góry Mogilańskiej żegnamy bez zmartwienia zamglony Kraków, podziwiamy wspaniałą panoramę Kalwarii i Lanckorony. Z dala majaczą ośnieżone Tatry. Nadzieja nieznanej podróży, długie, czekające nas wakacje po dobrych świadectwach, rozsadzają piersi z radości.
W Myślenicach popas. Zjadamy obiad u mieszczanina Kleina i z niecierpliwością oczekujemy, aby konie prędzej zjadły obrok i siano. Ale im się nie spieszy. Żują powoli, systematycznie, a Wojciech też rad konisk oszczędza. A potem dalej w drogę przez Stróżę i Pcim nad Rabą. Podwieczorek w Lubniu, gdzie mili, starsi państwo Puszyńscy częstują nas po