Przejdź do zawartości

Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T2.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
98

— Zapominasz pan że nasz pułk nie rozbity jeszcze, szanowny panie — odezwał się z łóżka Stubble. — A pani czyż byś mogła mnie tu samego zostawić, pani majorowo?
— Nie, nie — odparła zbliżając się do niego i głaszcząc po głowie jakby własne dziecko. — Nie obawiaj się moje dziecię, ani krokiem się ztąd nie ruszę bez rozkazu Micka. Piękniebym wyglądała siedząc rakiem na koniu za tym jegomością.
Na tę uwagę ranny o mało co nie parsknął śmiechem; nawet Amelja rozśmiała się.
— Czy ją kto zapraszał, czy kto nawet odzywa się do niej? — mruknął Jos — Ameljo, po raz ostatni pytam, chcesz czy nie, jechać ze mną?
— Jakto? sama, bez męża? odparła zdziwiona Amelja i podała rękę majorowej.
Jos wreszcie się zniecierpliwił.
— Kiedy tak, to dobranoc! zawołał grożąc pięścią gniewnie i zamykając drzwi z trzaskiem.
W minutę potem siedział już na siodle i pani O’Dowd usłyszała tętent koni, wyjeżdżających na ulicę z bramy hotelu. Pobiegła do okna i spostrzegła Josa niezgrabnie siedzącego na koniu, a za nim Izydora w kapeluszu z galonami. Wierzchowce przez kilka dni nie wychodząc ze stajni, zaczęły wierzgać i podskakiwać radośnie. Jos, niezgrabny i lękliwy jeździec, kilka razy o mało co nie spadł.
— Patrzno, Amelko moja droga! Gotów jeszcze wjechać oknem do salonu. Nigdybym w sklepie chińskich zabawek nie widziała takiej pociesznej facjaty.