Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T1.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
264

— Żebym co? powtórzył ironicznie Jerzy, napełniając swoją szklankę winem.
— Do kroćset miljon djabłów! — zawołał ojciec — Nie zniosę, żeby mi przypominano imę tego przeklętego plemienia Sedlejów!
— Wszakże nie ja pierwszy wymieniłem miss Sedley; moje siostry mówiły źle o niej przed panną Szwartz, a ja dałem sobie słowo że będę stawać zawsze w jej obronie i nie pozwolę nigdy mówić źle o niej w mojej przytomności. Dosyć już odebrała ona zniewag od naszej rodziny, żeby jeszcze dziś dodawać do tych niesprawiedliwości oszczerstwo i potwarze. Pierwszy, który się na coś podobnego odważy, będzie miał ze mną do czynienia.
— Milcz waspan! — wolał ojciec unosząc się gniewem — dosyć już tych bredni.
— Nie myślę bynajmniej zmienić uczucia dla tej prawdziwie nadziemskiej istoty. Miłość moja jest może w części dziełem ojca; a dziś, kiedy jej serce do mnie należy, godzisz się wymagać żebym ją opuścił, żebym ją zabił może za winy, które na niej nie ciężą wcale. Otóż tu właśnie byłaby podłość, to byłaby najohydniejsza infamja!
— Nie chcę i nie przystoi mi słuchać podobnych niedorzeczności i wybryków sentymentalnych; zawołał ojciec. To pewna że nie przełożę ręki do tego związku i nie pozwolę wprowadzić do mojej rodziny nędzników, którzy się na bruku walają. Zresztą twoja rzecz wziąć albo odrzucić ośm tysięcy szterlingów rocznego docho du. Ale w ostatnim razie nie masz tu co robić, i dla