Strona:W. M. Thackeray - Pierścień i róża.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

izby właścicielka gospody, która wyglądała mniej więcej, jak na tym obrazku:

— Czego tak się drze i hałasi? — zapytała niezbyt uprzejmie.
— Cóż to za hotel, moja pani! — zawołał Lulejka. — Ani wody ciepłej, ani dzwonka. Nikt nie wziął nawet moich trzewików do oczyszczenia!
— Hi! hi! hi! — zaśmiała się gruba jejmość. — Widzicie go, panicza z Honolulu! Jakby to sobie nie mogło butów oczyścić! Jedną koszulę ma na grzbiecie, a pretensyj więcej, niż włosów na głowie! Jak żyję, nie widziałam takiej bezczelności!
— W tej chwili opuszczam tę karczmę! — zawołał z gniewem Lulejka.
— A zabieraj się waćpan na cztery wiatry. Im prędzej, tem lepiej. Zapłać tylko swój rachunek — i fora ze dwora. Mój hotel jest dla porządnych, solidnych gości, a nie dla gołych studentów, którym tylko fiu! fiu! w głowie!
— Waćpani hotel jest chyba dla niedźwiedzi, ale nie dla ludzi — zawołał Lulejka. — Każ waćpani wymalować swój portret na szyldzie, a szyję dam, że niczyja noga w twoim hotelu nie postanie!