Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
II.

Dzień był wypadł przykry, chmurny i wiejny a do tego już od samego świtania grzmoty armat wzmagały się z minuty na minutę. Dygotała ziemia, z rozkwitłych wiśni sypał się okwiat śnieżysty i lękliwie drżały krzewiny, okryte pierwszymi listkami.
Sroga bitwa wrzała za czarną, niedaleką ścianą borów. Z przeszywającym wizgiem leciały stada kul od pola i raz po raz tryskały z zielonych zagonów fontanny burych dymów, ziemi i ogłuszających trzasków. Niekiedy wiatr przynosił jakoby żelazne gdakania karabinów maszynowych, to jakieś obłąkańcze wybuchy nagłych ryków.
W taką właśnie porę, jeno już o dobrym dniu, ruszał z pod kościoła orszak pogrzebowy.
Michała Kozła wyprowadzano na cmentarz, że zaś gospodarz był na włóce, że padł na roli przy robocie, jako ten prawy żołnierz, i że miał ludzkie uważanie, to bez mała wszystka wieś ściągnęła na pogrzeb. Nawet sam dziedzic przyjechał.
Trumnę złożyli na wozie zaprzężonym lawego