Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lawego konia i nędzną krowinę. Jasiek powoził a Michałowa, ledwie już zipiąc z płaczów i zgryzot, powlekła się za półkoszkami.
Na czele orszaku zatargała się żałobna chorągiew, pokazująca straszliwą śmierć z kosą w piszczelach, za nią szedł ksiądz w czarnej kapie i łysy organista z książką w ręku.
Ksiądz zaśpiewał po łacinie, przywtórzył mu organista i wraz wykręcili z kościelnego obejścia ku cmentarzowi. Widniał z dala u końca drogi na wzgórku pod lasem kępami białych brzóz i pochylonych krzyżów.
Pęknięty dzwon zakołatał z dzwonnicy niby rozbity garnek.
Droga prowadziła szeroka, miejscami grzązka i pełna kałuż. Siedziały nad nią rzędy topoli, podobne okaleczałym dziadom, wyciągającym odtrącone kulami, żałosne kikuty gałęzi i wierzchołków. Nizkie łąki siwiły się rozlewami, na suchszych miejscach żółciły się kaczeńce i wybuchały zielone chmury wierzb i łozin.
Wiatr szumiał górą i zawiewał gorzkim i gryzącym zapachem spalenizny.
Huk armat nieustannie szarpał powietrzem, jeno w krótkich przerwach słyszeć się dawały świergotania skowronków i jakieś głuche, dalekie tętenty.
A skoro kondukt, przebrnąwszy błota, jął się podnosić na wzgórze, kule zabrzęczały nad gło-