Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego! Wyrzekł uroczyście, chłop i przeżegnawszy się z namaszczeniem, ujął za pług — Wio! Powoluśko a krzepko! Smagnął batem z przyzwyczajenia. Pług zaprzężony w krowę i troje ludzi, werżnął się w ziemię i odwalał czarną, lśniącą skibę. Grunt był ciężki, stare koniczynisko wytarte do ostatniego ździebła i ubite niby klepisko, że chociaż pług szedł płytko, skiba kładła się ostro, nastroszona.
Starucha ledwie kształtem dająca pozór człowieczy rozbijała motyczką twarde grudy, kilka wron podskakiwało za nią, wybierając z brózdy pędraki.
Orka szła niezmiernie ciężko i powoli, pług był stary, na kółkach i zaprzęg lichy: w pierwszą parę ciągnęła kobieta z krową złączona wspólnem, drewnianem jarzmem, zaś na przedzie, zaprzężeni w rodzaj szorów, mozoliła się rosła dziewczyna z chłopakiem. Krowa była jeno szkieletem, obciągniętym poszerszeniałą skórą, a ludzie zaledwie cieniami. Długi uparty głód jednako wyzierał im z oczów; okryci w łachmany, wynędzniali, bosi