Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciągnęli jednak zgodnie bez skarg i wyrzekań, przyginając się w strasznym wysiłku do ziemi, a z taką mocą, że trzeszczały orczyki i postronki.
— Choćby ta spyskać ze trzy albo cztery morgi! — marzył głośno chłop, ledwie się wlekący za pługiem. Baranicę miał na łbie, strzępy kożucha na plecach i chore nogi okręcone w szmaty. Zyto niezgorzej ruszyło — spojrzał na zielonawe zagony pobok rozciągnięte — ziemniaków się nasadzi pod motyczkę, jęczmienia wsieje, ze ćwiartkę grochu, to się jakoś przy boskiej pomocy, przebiduje! Wio! Wio! Zachęcał pchając usilnie pług.
— I pod len trzaby parę zagonów i pod kapustę! Przypomniała cicho dziewczyna.
— A nie zabrali to siemienia? — wtrąciła kobieta. — Trzymałam na siew i na tę kapkę oleju! Dobrali się kieby do miodu! Próżna marnacyja wszystko i tyla!
— Na deszcz się znowu zbiera! Mówiłem ci Magduś, spuść wody ze żyta, wygniło przy brózdach. Ani chybi że idzie deszcz! Zagadywał żonine wspominki.
Jakoż kwietniowy poranek, chociaż się był podniósł pogodny i jasny, schmurzał się i posępniał, blade słońce przezierało z oparów niby opłatek. Szare, omglone równie roztaczały się dokoła, jak tylko było można sięgnąć okiem, jeno tu i owdzie naznaczone siwemi płachtami rozlewisk i kępami drzew. Pierwsza wiosna zaledwie tknęła ziemię: