Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gębie, siedział najspokojniej w saniach i dopiero, gdy nagle zahuczał dzwon i ze wszystkich stron zaczęli się zbiegać ludzie, wydał jakiś rozkaz skrzekliwym głosem i rozglądał się złemi oczyma.
Ciżba nastała z minuty na minutę i coraz ciaśniejszem kołem. I na widok tego, co się dzieje, wzburzenie zaczynało wszystkich ogarniać. Raz po raz wybuchał głuchy pomruk, zrywały się głośne przekleństwa i tłum kołysał się, niby wzbierająca powoli woda. I chwiały się groźnie nad głowami żelazne widły, cepy, okute luśnie, a nawet gdzieniegdzie i kosy. Stali niezdecydowani jeszcze i chwiejni.
Jeno baby, jazgocąc coraz zapalczywiej, wykrzykiwały namiętnie i urągliwie zarazem:
— Nie dajcie się, chłopy! To wstyd! Nie dajcie swojego! Stoją juchy, kiej te barany!
— Portki wam pościągają i wy im pozwolicie! A do kądzieli, piecuchy jedne!
— W sam raz wam na niemieckich parobków. Ruszta się wałkonie, i brońcie swojego!
Zawrzało naraz w gromadzie, pomruk poszedł, jakby bór zagadał, zaświeciły oczy, zacisnęły się pięści, gniew jął czerwienić twarze i rozpierać serca i ponosić, już w pierwszych szeregach zaszeptano, jakby uderzyć, a sołtys, wypychając naprzód zbrojnych w kosy, widły i drągi, nawoływał zajadle: