Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A nie wyszło i Zdrowaś, gdy wieś jakby nagle przecknęła z martwoty.
— Nie damy się tym zbójom! Pod kościół! Nie damy się! — poleciał zgodny krzyk.
I wraz, kto jeno Boga czuł w sercu a krzepę w kościach, chwytał, co miał pod ręką, i leciał na Niemców pod kościół. Zasię kobiety, starce i wyrostki wyprowadzali na gwałt co lepsze konie i krowy, i popędzali je dróżkami za stodołami ku lasowi. Taki strach poszedł, że poniektóre wynosiły toboły z pościelami, pędziły stadka gęsi, a jakaś, modląc się w głos, z płaczem popychała tuczonego wieprza.
Tymczasem na placu przed kościołem, gdzie szeroko rozwartem półkolem siedziały chałupy pochowane w sadach i, przysłonięte topolami, zieleniały na śniegach ogromne wozy, pod strażą zbrojnych niemieckich żołnierzy. Bowiem za niedostawione w nakazanej ilości zboże rekwirowali po domach co im tylko wpadło w garście.
Ograbiali w ten sposób chałupę po chałupie, nie przepuszczając nawet sztukom domowego płótna, nowym wełniakom i połciom słoniny.
Okradane gospodynie krzyczały w niebogłosy, pomstując na czem świat stoi i wzywając pomocy, ale nikt nie śmiał się sprzeciwić, bo kolby tłukły niemiłosiernie i nastawione bagnety trzymały wszystkich w respekcie.
Jakiś starszy, z cygarem w czerwonej, tłustej