Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na polski naród zawzięty, jak nikt drugi na świecie.
— Cóżby ta szczególniejszego upatrzył sobie do nas? — wątpił któryś ze starszych.
— Nie wiecie, co wyrabiają z naszemi w Prusach? — zawarczał groźnie Kulesza. — Chałupy ci nie dadzą postawić na swoim własnym gruncie, pacierza nie, pozwolą po polsku i, jak się im spodoba, z ostatniego zagona cię wywłaszczą. A chcesz w sądach dochodzić sprawiedliwości, kryminał wygrasz co najwyżej. Wojnę teraz robią z naszym, bo na ziemię łakomi, ciasno im u siebie i nie ma kto na nich robić. Radziby darmo żywić się naszą krwawicą. Niech jeno przyjdą, zobaczycie, co tu będą wyrabiali. Dziedzic, ksiądz czy chłop zarówno im jeden, bo jeśli tylko Polak i katolik, za psa go nie uważają. Tyle lat chodziłem na Saksy, to ich spenetrowałem.
— Naszą krzywdą stoją, ostatnie siły z narodu wyciągają.
— Żeby nie nasza robota, żrećby nie mieli co.
— I spanoszyli się na naszej pracy. A jak to nas uważają! Co słowo, to cię taki od polskich świń przezywa: upomnisz się o swoje, ziandarma woła do kozy wsadza i ciężko zarobionego grosza nie odda! Wilki zapowietrzone, wilki!
— Ludzie, pora spać — zabrał głos sołtys. — O świcie musimy ruszyć do Sieradza.
Rozeszli się do domów. jeno poborowi radzili