Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Proboszcz codziennie patrzał na te wozy, jadące przez wieś spaloną, ku szosie.
Jechały wesoło wśród śmiechów żołdactwa, połysku bagnetów i parskania ciężkich koni.
I często również widział, jak Skowronowa, już zupełnie oszalała, zjawiała się na drodze i, zastępując drogę wozom, zaczynała wreszczeć nieludzkim głosem:
— Loboga! dyć moje krowy wiezą! Złodzieje! Ludzie, ratujcie! Oddajta moje! Oddajta! Wszystko mi zabrali! Oddajta! — Rzucała się na eskortę, drąc pazurami, bijąc kamieniami, błotem i czem tylko mogła.
Odpowiadały jej kolby, buty, pięści i drwiący dziki śmiech, że potem godzinami leżała w blocie posiniaczona, sponiewierana i nieprzytomna.
Takie właśnie sceny i znęcanie się nad nieszczęśliwą doprowadziły proboszcza któregoś dnia do takiej pasyi, że, wydostawszy z trumny karabin, przyczaił się za węglem kościoła i jął drżącemi rękami brać na cel jednego z eskortujących wozy.
Na szczęście, nim zdążył strzelić, stanęła przy nim panna z Mrozów.
— Jezus, Marya! Co ksiądz wyrabia? Niemiłe księdzu życie, czy to?
— A niemiłe — szepnął, wspierając się o mur kościoła. — Nie mogę już patrzeć! Ostatniego konia wyprowadzają! Kożuchy chłopom ściągają