Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z pleców. Ludzi łapią i wywożą. Na każdym kroku gwałt, rabunek i przemoc! — skarżył się zrozpaczony.
— Mnie wczoraj zabrali pościel i meble! I niema tygodnia, żeby mi czegoś nie rekwirowali. Oganiam się, jak przed wilkami. Chcą mi obrzydzić życie i przymusić do oddania Mrozów w administracyę. Ale nie ustąpię i, psiakrew, przetrzymam!
Zaklęła w nagłej irytacyi. Zaprosił ją na plebanię i długo wypytywał o różne szczegóły, ale na odchodnem, odciągnąwszy ją na stronę, szepnął błagalnie:
— Zabierz moje karabiny i utop w stawie. Boję się, że mogą mnie przywieść do grzechu.
I oddawał je nie bez głuchego żalu, jakby najmilszej rzeczy się wyrzekał.
Po odjeździe panny Zosi, poszedł odszukać Skowronową. Zniknęła gdzieś, jak kamień w wodzie. Dopiero w kilka dni później zjawiła się na plebanii, lecz tak czysta, ochędożnie ubrana i przytomna, że ledwie ją poznał.
— Chwała Bogu, że wam się przemieniło na lepsze! — mówił wielce uradowany.
— A bo chciałam powiedzieć dobrodziejowi, jako był u mnie w nocy Pietruś...
— Pietruś? Skądże się wziął? Któż to taki? Przysiądźcie trochę — zapraszał.
— Toć mój synaczek drogi, com go pochowała! Przyszedł i powiada: »Matulu, dzień sądu nadcho-