Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pak mi coś stęknął i padł. Patrzę, krew mu się leje z głowiny, oczkami przewraca i duszę oddaje... Pazurami wygrzebałam grób gdzieś nade drogą i pochowałam.
Przycichła, półuśmiech okręcił jej sine wargi, twarz stała się jakby wodną gładzią, przez którą przelatywały odbicia chmur posępnych.
— Owinęłam go w zielone zboże i rzekłam na ostatku...
— Komuście rzekli? — spytał mimowoli ksiądz, poruszony jej dziwną przemianą.
— A synaczkowi rzekłam: »Poskarż się, sieroto, Jezusowi! poskarż się!«
Zatargała się w sobie i, spiąwszy groźnie brwi, zajęczała płaczliwie.
— Pan Jezus niewinnego dzieciątka wysłucha. Jakże, takie zabójstwa i takie krzywdy zostawiłby bez pokarania!
Rozsrożyła się nagle, obłęd zamigotał jej w oczach i gniew straszliwy ją przejął.
— Sądu i kary wołam na świat! Sprawiedliwości wołam!
Głos jej zagrzmiał niezmierną mocą i podnosił się z niesłychaną potęgą grozy. Zdała się być w tej chwili zjawionym obrazem wszystkiej krzywdy człowieczej.
Ksiądz przerażony uciekł do swego pokoju.
Skowronowa, uspokoiwszy się wkrótce, zapadła w stan dziwnej apatyi. Nie odpowiadała już na