Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żadne pytania, zjadła łapczywie kolacyę i nie chciała położyć się spać; zostawili ją na noc pod kominem, bezmyślnie zapatrzoną w dogasające węgle.
Ale nazajutrz o świtaniu już jej na plebanii nie było.
Znaleźli ją na wsi: błąkała się po zgliszczach i spalonych sadach.
— Gdzie moja chałupa? — Spytała księdza, który poszedł się z nią rozmówić.
— Spalili ją kozacy. Jakto, nie pamiętacie? — zdziwił się i wystraszył jej głosem.
Usiłowała sobie coś przypomnieć i nie potrafiła, bo rozjęczała się płaczliwie.
— Przecież tu gdzieś być musi! Dobrze pamiętam; juści, dach nad sionką zaciekał. Obora prawie nowa, stodoła, trzy krowy, koń. I kajże się to podziało? Pomroka wlazła mi na oczy czy co? Ludzie, gdzie moja chałupa? — zaczęła krzyczeć i, porwawszy na ręce dziecko, poleciała pomiędzy rumowiska. Zatrzymywała się tu i owdzie, biegła w pola, zachodziła na łąki, wystawała na drodze i szukała wciąż; szukała całymi dniami gorączkowo, obłędnie, niezmordowanie.
Ksiądz, napłakawszy się nad nieszczęśliwą, pociągnął za wieś na wzgórze, wypatrywać powrotu wygnańców. I prawie tak samo obłędnie, uparcie i niezmordowanie wypatrywał z dnia na dzień. I tak samo wypatrywał napróżno.