Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ksiądz nie odzywał się ani słowem, więc, zmitygowawszy się, jęła z innej beczki.
— Od samego świtu znowu słychać armaty! Pono straszne wojska walą szosą na Warszawę. Chłopi z Dębicy czekają na jegomościa.
— Zaraz wstanę. Moja Magduś, trzebaby pomyśleć o śniadaniu dla panienki.
— Niech się jegomość o nią nie turbuje! Wstała o świtaniu, wypiła całą doinkę mleka, zjadła pół bochna chleba, skrzyknęła swoje psy i szukaj wiatru w polu! Pewnie już jest w Mrozach. Cudak to rzetelny, choć i jaśnie panna. Kiedym jej przekładała, jako takiej dziedziczce nie przystoi wracać między chłopstwo, to wie jegomość, co mi odrzekła? Że tak samo wszy gryzą skórę chłopską, jak i pańską, że jeśli chłopi poradzą w dołach i jamach, o głodnym pysku, warować swojego dobra, to i ona też potrafi, bo wcale nie gorsza! I gadaj tu z takiem cudłem!
Aż ręce załamała ze zgrozy.
— Podobna do swojej babki, jak dwie krople wody! — wygrzebywał wspomnienia jakiejś dawno umarłej i, westchnąwszy na jej intencyę, porwał się z łóżka.
Po mszy zajrzał do ogromnej, czarnej kuchni, przepełnionej rozkrzyczanym drobiem, bijącym się zajadle o ziarno, szczodrze rozsypane na podłodze, ale cofnął się przed groźną postawą i jadowitym sykiem gąsiorów. Przybłąkane dzieci od-