Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szukał dopiero w sieni: siedziały w najciemniejszym kącie, jak popętane ptaki. Nie śmiały nawet głośniej zapłakać. Z kupy podartych łachmanów, zwichrzonych czupryn i zabłoconych twarzy wyzierały trwożnie zaczerwienione oczy. Najstarszy chłopak miał z dziesięć lat, ojcową czapę i kamizelę, zgrzebne portczyny, niebieskie oczy i policzki opalone na bronz. Rozpowiadał urywanie, jakby w gorączce:
— Wszystkich pognali do boru! Ciemno było i jak zaczęli strzylać! Mój Jezu, łyskało się cięgiem i grzmiało, i drzewa waliły się o ziem, i ludzie krzyczeli, i kule pękały, i sołdaty latały! Matka się kajś zadziała. Bór się zapalił, to uciekalim, uciekalim! A potem spaliśmy we zbożu. I tak się nam jeść chciało! Szukalim naszych: już nikogo nie było. To szliśmy jedną noc, to szliśmy dzień, to szliśmy drugi dzień, a co wieś, to spalona. Napiekliśmy ziemniaków. A do domu nie mogliśmy trafić. Przychodzimy, w jedno miejsce i Maryś powiada: »Nasza wieś!« Nieprawda, bo ani czerwonej karczmy nie było nade drogą, ani wójtowego domu z gankiem, ani naszej chałupy, ani topoli z bocianem, ani nic! Jacyś ludzie zabrali nas i przywieźli.
Rozpłakał się na dokończenie a za nim reszta wybuchnęła spazmatycznym szlochem. I chociaż je ksiądz głaskał i przyhołubiał, płakały tem rze-