Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świegotały szalejące jaskółki, a od przywiędłego zapachu zbóż i traw aż dech zapierało z lubości. Oczy niosły się daleko, po ziemiach wzgórzystych i rodnych, po wsiach prawie niewidnych w zielonych groblach sadów, z których jeno gdzieniegdzie wyrywały się czerwone dachy, bielały ściany, a złote krzyże kościołów polśniewały żywymi płomieniami. Jakiś dwór, pański na wzgórzu, pod strażą drzew niebotycznych, grał w słońcu oknami. Niekiedy głucho dudniała ziemia, leciał przeszywający świst i pociąg długi, niby wąż, prześlizgiwał się między wzgórzami, pozostawiając za sobą warkocz białawych dymów.
Kraj był cudny, rozległy, owiany tchnieniem głębokiego spokoju i uroczystej pracy żniw oddany. Jakoby bowiem msza odprawowała się na tych nieobjętych polach od rana do wieczora, przydzwaniały jej kosy, celebrowało słońce, a służył wszystek naród w znojnym, radosnym trudzie. Rok był wyjątkowo urodzajny i pogody sprzyjały żniwom. Przednówek się skończył, troski odeszły na bory i lasy, naród radośnie podnosił uciemiężone głowy, radość promieniała w oczach i serca rozpierało poczucie dosytu i szczęsnego spokoju. Więc nadchodzący wieczór po ciężkiej pracy witano dziękczynieniem. Juz przygasało słońce, blade mgiełki jęły zaciągać się nad polami, docinano ostatnich pokosów, ostatnie snopy ustawiano na zagonach