Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale znikąd nie zjawiała się pomoc ni zlitowanie.
Pożary potęgowały się z minuty na minutę: z równin nieobjętych i z dalekich wzgórz, z dolin i lasów, w każdej stronie i z każdego miejsca tryumfalnie powiewały krwawe chorągwie pożogi. Co chwila w innej stronie wybuchały ogniste pióropusze. Straszne, jadowite jęzory krwawiły się z najgłębszych ciemności. Jakieś niewidzialne gardziele zionęły płomieniami. Aż czerwony, piekielny świt okrył struchlałą, ziemię i zwycięski hymn zagłady rozśpiewał się w nieskończonościach, pod niebem wzdętem w kształt olbrzymiego namiotu z purpury, złota, czarnych aksamitów i rozmigotanych dyamentowych pyłów. Na ziemiach zaś, podobnych wzburzonemu morzu płomieni, jeno tu i owdzie jakieś przyczajone w sadach domy patrzyły trwożnie białemi, okrwawionemi ścianami. Wszystkie strumienie zdały się spływać żywą krwią. Wszystkie wierzchoły drzew ociekały pożogą...
A niekiedy zrywał się wicher i, uderzywszy niewidzialnemi skrzydłami w pożary, miotał nimi, rwał słupy ognia, płonące dachy, kłęby dymów i ciskał je w noc, niby płaszcz utkany z rozpadających się gwiazd i słońc.
Strach padał na wszelakie stworzenie: stada wron, wiszących na cmentarnych drzewach i krzyżach, zrywały się z ponurem krakaniem, dziko