Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szarpały się przydrożne drzewa, posępnie wyły bory, gwałtownie kolebały się zboża, i wszystko, przejęte nagłą, śmiertelną trwogą, chciało uciekać przed zagładą.
Jeno ksiądz próżen obaw, ale jakby wszystek w jedną piekącą ranę przemieniony, siedział pod krzyżem w zmartwiałym spokoju. Chwilami lał łzy żałosne i z tej dusznej udręki twarz, niegdyś pełna i rumiana, tężała mu zwolna na tragiczną maskę rozpaczy. Płakał nad człowieczą niedolą i z każdym nowym pożarem zamierała w nim jakaś cząstka świadomości. Ta bezlitosna noc, jakby noc sądu ostatecznego, wyżerała w nim czucie i rozumienie.
Nie mógł już pojąć, co się dokoła niego stawało. Natomiast czuł coraz okropniej, jako dzieje się jakaś straszna krzywda i że niema już na niebie ani na ziemi żadnego miłosierdzia i litości. I nawet nie pytał: dlaczego?
Nie śmiał. Umarła w nim wiara, zabita nadmiarem człowieczych nieszczęść. Bał się poruszyć trupa, bał się nawet myśleć o tem, a przytem, nad ranem, pod wpływem znużenia i tych okropności, zaczęło mu się nieco mieszać w głowie. Nie spał, ale był pewien, że to wszystko zły, męczący sen, a co najgorsza, iż, mimo usiłowań, nie mógł się z niego otrząsnąć. Upływały bowiem godziny długie, jak wieki, a ów sen wciąż trwał w całej swojej okropności. Litościwa, upragniona rzeczy-